czwartek, 11 kwietnia 2013

"Locked out of haven" 14/2

There's nothing wrong with just a taste of what you paid for



Reszta weekendu minęła spokojnie. Nawet bardzo, bo Finn w sobotę wczesnym rankiem wyjechał, a ja byłam zaszyta w gabinecie. Udało mi się choć częściowo uporządkować sprawy w Ignis i podjąć kilka, mam nadzieję, słusznych decyzji. Mimo że było znośnie, to wracałam do Dublina z wielką ulgą. Tylko tam czułam się naprawdę sobą. Z dala od oceniających spojrzeń, magicznych sztuczek i ciężaru klątwy byłam lekka, radosna i uśmiechnięta. Jak nie ja. Jednak nie wracałam sama. Niestety. Evan uparł się, że jestem mu potrzebna, a w Ignis nie miałby co robić, bo Rockie musi ćwiczyć z różnorodnymi przeciwnikami. Wybił mi tym samym jeden argument z ręki, ale i tak upierałam się, że nie jestem małym dzieckiem, a on bardziej przyda się w zamku. Jednak na nic to wszystko, bo Pascal przyznał rację Evanowi i teraz siedziałam obok triumfalnie uśmiechniętego chłopaka, jadąc do Dublina.
- Nie myśl, że zawsze będzie tak miło – rzuciłam. – Wcale nie podoba mi się twój pomysł i ingerencja w moje życie osobiste.
Prychnął i powiedział.
- To nie ingerencja, skrzacie. Po prostu nie powinnaś pozostawać bez obrony.
- Nie jestem bezbronną księżniczką w wysokiej wieży. Tamte czasy już minęły, rycerzyku w zardzewiałej zbroi. Jestem dużą dziewczynka i umiem się bronić, co już z resztą udowodniłam. Już przy ostatniej walce widziałam, ze coś nie gra. Nie wiedziałam co, dopóki nie zobaczyłam was razem. Walczycie jakbyście tańczyli. Idealnie zsynchronizowani. Owszem, wygląda to świetnie, ale nie za bardzo jest przydatne w walce.
Popatrzył na mnie kątem oka. Pochwyciłam jego spojrzenie i uśmiechnęłam się lekko.
- Patrz na drogę – zrugałam go.
- Przecież patrzę. I mam obie rączki tam gdzie trzeba.
– Wierzę! - roześmiałam się.       

Resztę drogi żartowaliśmy, gadaliśmy i śmialiśmy się. Evan był wesoły, dowcipny i nieco sarkastyczny. Uwielbiałam to w nim i patrząc w jego piękne oczy powoli przemieniałam się w ta prawdziwą siebie. Cieszyłam się każdą chwilą i czerpałam z nich pełnymi garściami.
Kiedy wysiadłam pod blokiem  i rozejrzałam się wokół poczułam niemałą ulgę. Rozejrzałam się z szerokim uśmiechem i zdjęłam okulary przeciwsłoneczne, zakładając je na włosy.
- Lee! – usłyszałam za sobą pisk.
Odwróciłam się i niemal wpadłam w ramiona Roslynn, mojej przyjaciółki mieszkającej w Tallaght niedaleko Zoe, matki Jamesa.
- Rosie, w końcu – roześmiałam się i uściskałam ja serdecznie. – Nic się nie zmieniłaś – odsunęłam ja na długość ramienia i przyjrzałam się jej. Ta sama kruczoczarna fala loków spływająca do połowy pleców, cera o idealnym, oliwkowym odcieniu, ogromne, piwne oczy i brzoskwiniowe usta. Uśmiechnąłem się i przytuliłam ja jeszcze na krótką chwilę.- Dobrze cie widzieć, wariacie.
Obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem od stóp do głów.
- Schudłaś, zbladłaś, twoje włosy są przesuszone, a cera szara. Co się dzieje? – zapytała, unosząc brew. 
- I dlatego właśnie jesteś moja przyjaciółką… kogoś, kto mnie zna tak dobrze lepiej trzymać blisko siebie. Jesteś niebezpieczna! – roześmiałam się.
Wtedy Rose zauważyła Evana. To znaczy, trudno go nie zauważyć, ale dopiero teraz zwróciła na niego większą uwagę.
- Kim jesteś? – zapytała z wrodzoną bezpośredniością, której za cholerę nie umiałam się nauczyć.
- Evan Montgomery – przedstawił się i uśmiechnął. – A ty?
- Roslynn Hepburn. Dlaczego tu stoisz?
- Ross – zganiłam ją. – Evan jest tu ze mną. Będzie mieszkał u mnie przez jakiś czas.
 Dziewczyna obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem i powiedziała:
- Wygląda na to, ze mamy dużo do wyjaśnienia. 


6 komentarzy: