There's nothing wrong with just a taste of what you paid for
Reszta weekendu minęła spokojnie. Nawet bardzo,
bo Finn w sobotę wczesnym rankiem wyjechał, a ja byłam zaszyta w gabinecie.
Udało mi się choć częściowo uporządkować sprawy w Ignis i podjąć kilka, mam
nadzieję, słusznych decyzji. Mimo że było znośnie, to wracałam do Dublina z
wielką ulgą. Tylko tam czułam się naprawdę sobą. Z dala od oceniających spojrzeń,
magicznych sztuczek i ciężaru klątwy byłam lekka, radosna i uśmiechnięta. Jak nie
ja. Jednak nie wracałam sama. Niestety. Evan uparł się, że jestem mu potrzebna,
a w Ignis nie miałby co robić, bo Rockie musi ćwiczyć z różnorodnymi
przeciwnikami. Wybił mi tym samym jeden argument z ręki, ale i tak upierałam
się, że nie jestem małym dzieckiem, a on bardziej przyda się w zamku. Jednak na
nic to wszystko, bo Pascal przyznał rację Evanowi i teraz siedziałam obok triumfalnie
uśmiechniętego chłopaka, jadąc do Dublina.
- Nie myśl, że zawsze będzie tak miło – rzuciłam.
– Wcale nie podoba mi się twój pomysł i ingerencja w moje życie osobiste.
Prychnął i powiedział.
- To nie ingerencja, skrzacie. Po prostu nie powinnaś
pozostawać bez obrony.
- Nie jestem bezbronną księżniczką w wysokiej
wieży. Tamte czasy już minęły, rycerzyku w zardzewiałej zbroi. Jestem dużą
dziewczynka i umiem się bronić, co już z resztą udowodniłam. Już przy ostatniej walce widziałam, ze coś nie
gra. Nie wiedziałam co, dopóki nie zobaczyłam was razem. Walczycie jakbyście
tańczyli. Idealnie zsynchronizowani. Owszem, wygląda to świetnie, ale nie za
bardzo jest przydatne w walce.
Popatrzył na mnie kątem oka. Pochwyciłam jego
spojrzenie i uśmiechnęłam się lekko.
- Patrz na drogę – zrugałam go.
- Przecież patrzę. I mam obie rączki tam gdzie
trzeba.
– Wierzę! - roześmiałam się.
Resztę drogi żartowaliśmy,
gadaliśmy i śmialiśmy się. Evan był wesoły, dowcipny i nieco sarkastyczny. Uwielbiałam
to w nim i patrząc w jego piękne oczy powoli przemieniałam się w ta prawdziwą siebie.
Cieszyłam się każdą chwilą i czerpałam z nich pełnymi garściami.
Kiedy wysiadłam pod blokiem i rozejrzałam się wokół poczułam niemałą ulgę.
Rozejrzałam się z szerokim uśmiechem i zdjęłam okulary przeciwsłoneczne, zakładając
je na włosy.
- Lee! – usłyszałam za sobą
pisk.
Odwróciłam się i niemal wpadłam
w ramiona Roslynn, mojej przyjaciółki mieszkającej w Tallaght niedaleko Zoe,
matki Jamesa.
- Rosie, w końcu – roześmiałam
się i uściskałam ja serdecznie. – Nic się nie zmieniłaś – odsunęłam ja na długość
ramienia i przyjrzałam się jej. Ta sama kruczoczarna fala loków spływająca do
połowy pleców, cera o idealnym, oliwkowym odcieniu, ogromne, piwne oczy i
brzoskwiniowe usta. Uśmiechnąłem się i przytuliłam ja jeszcze na krótką chwilę.-
Dobrze cie widzieć, wariacie.
Obrzuciła mnie uważnym
spojrzeniem od stóp do głów.
- Schudłaś, zbladłaś, twoje
włosy są przesuszone, a cera szara. Co się dzieje? – zapytała, unosząc brew.
- I dlatego właśnie jesteś
moja przyjaciółką… kogoś, kto mnie zna tak dobrze lepiej trzymać blisko siebie.
Jesteś niebezpieczna! – roześmiałam się.
Wtedy Rose zauważyła Evana. To
znaczy, trudno go nie zauważyć, ale dopiero teraz zwróciła na niego większą
uwagę.
- Kim jesteś? – zapytała z
wrodzoną bezpośredniością, której za cholerę nie umiałam się nauczyć.
- Evan Montgomery –
przedstawił się i uśmiechnął. – A ty?
- Roslynn Hepburn. Dlaczego tu
stoisz?
- Ross – zganiłam ją. – Evan jest
tu ze mną. Będzie mieszkał u mnie przez jakiś czas.
Dziewczyna obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem i powiedziała:
- Wygląda na to, ze mamy dużo do wyjaśnienia.
cudowne <3
OdpowiedzUsuńDziękuję :)
UsuńKooocham <3333
OdpowiedzUsuńCieszę się ^^
Usuńznowu w takim momencie...no,ale przynajmniej chcę więcej <3
OdpowiedzUsuńgenialne jest. :)
opowiadaniamoje29
niewiedza zaostrza apetyt :D
Usuń<3